poniedziałek, 24 września 2012

1. Dwa różne światy, dwie różne rodziny.

 
                                      [muzyka]

   Pierwsze poranne promienie słoneczne, prześwitywały w zwartych, jasnych smugach, przez czarne, prześwitujące lekko, jedwabne zasłony. Natarczywe oznaki zbliżającej się nieustannie godziny siódmej, dawały o sobie znać jasno, prawie biało, włosemu chłopcu, leżącemu na wielkim, łożu utrzymanym w ciemnej kolorystyce całego pomieszczenia z czerwoną kołdrą. Grzywka zasłaniała mu, w tym momencie, zamknięte sennie powieki. Leżał na samym brzegu łóżka, nieprzykryty czarnym kocem, a jego nogi opadały bezwładnie na posadzkę zimnej podłogi. Widocznie, dzięki skarpetką na stopach, nie przeszkadzało mu to.
Uporczywe stawały się jednak coraz bardziej nachalne promienie, które widocznie bawiły się w śmiertelnie parzące lasery. On jednak nie dawał za wygraną. Jedną rękę trzymał od samego zaśnięcia leżała pod jego, zastygniętą w wyrazie twarzy wyrażającej niechęć do rozpoczynającego się właśnie dnia, drugą zasłaniał twarz.
- Draconie. - znikąd pojawiła się wysoka kobieta, Narcyza, która z dystansem patrzyła na swojego leżącego syna. Była ubrana w beżową sukienkę za kolano i beżowy żakiet ze złotymi wykończeniami i dużymi, dekoracyjnymi guzikami. Jej włosy były schludnie zaczesane do góry, a na uszach miała czarne kolczyki ze srebra ze szlachetnymi kamieniami, które pojawiały się także w naszyjniku wiszącym na jej szyi. - Pora, abyś już wstał. - powiedziała, lecz nadal nie wyszła z pokoju. Syn wstał i zdjął górę piżamy i gdy miał zdejmować szare spodnie dresowe, w których spał spojrzał na rodzicielkę.
- Matko. Nie masz zamiaru wyjść? - zapytał lekko zdenerwowany bezczelnością kobiety. Ta kiwnęła tylko głową.
- Dobrze Draconie. Ojciec na ciebie już czeka. Radzę ci się pośpieszyć. - stwierdziła, po czym wyszła.


***

   Chłopak zmienił spodnie dresowe, na ciemne dżinsy, po czym założył koszulę, zostawiając dwa niezapięte guziki. Na nogi nałożył trampki, po czym wyjął z drewnianej szafy czarną, skórzaną kurtkę. Omiótł ostatni raz, wzrokiem pozbawionym uczuć swój pokój i włożył do tylnej kieszeni dżinsów swoją różdżkę. Zrobił dwa kroki do przodu, po czym cicho przeklął na swoją pamięć, wziął do ręki różdżkę i zaklęciem Wingardium Leviosa, uniósł dwie brązowe walizki. Kufry wzbiły się w powietrze, po czym poleciały za chłopakiem schodzącym po schodach. U ich podstawy stała jego matka, a za nią ojciec. Ich twarze były marmurowe. Pozbawione najmniejszej krzty wzruszenia, miłości czy dumy. Ich syn wyjeżdżał na cały rok szkolny, do najbardziej oddalonej szkoły dla ojca - śmierciożercy. Nie mogli go odwiedzać, jednak nie było widać po nich rozpaczy. On przyjął to obojętnie. Nauczył się w swoim szesnastoletnim życiu jednego. Można być najlepszym i pozostać niezauważonym. Można kochać i nie być kochanym. Swoje rozmyślania przerwał samoczynnie. Nie lubił rozżalania się ludzi i sam nie lubił rozżalać się nad sobą. Mruknął pod nosem ,,dzień dobry" do swojego ojca, po czym wszedł do kominka położonego w bogato zdobionym salonie, pożegnał się oschle z rodzicami i rzucił pod swoje nogi garść proszku Fiuu, który leżał zawsze w złotej misie obok kominka.
- Peron 9 i 3/4. - krzyknął. Wokół niego pojawiła się fioletowa poświata. Znużony przymknął oczy. Widział to już wiele razy. Proszek Fiuu należał do jego ulubionych środków transportu. Deportacja była trochę bolesna, co mu się nie podobało, a świstoklików nigdy nie mógł odnaleźć. Z miotłą w ciągu dnia mógł go zobaczyć jakiś mugol, a gdyby leciał wyżej musiałby uważać na samoloty.

***

   W tym samym czasie kompletnie inna atmosfera panowała w małej miejscowości Ottery Saint Catchpole, w domu Lovegood'ów. Pan Lovegood szykował cicho podśpiewując do piosenki, która tak naprawdę nie istniała, śniadanie dla swojej córki. Próbował być wesoły, ale było mu przykro, że wyjeżdża. Wiedział jednak że dzięki temu nauczy się nowych zaklęć i będzie lepiej posługiwać wiedzą. Było mu szkoda, że nadal jednak nie będzie mu mogła towarzyszyć w dniu codziennym. Po chwili rozmyślań, stwierdził jednak w sercu, że jest z niej dumny i zawsze będzie z niej dumny. Ksenofilius uśmiechnął się do swoich myśli.
- Wychowałeś ją na oryginalną młodą kobietę, która wyrażania się spośród tłumu. - powiedział sam do siebie, po czym kiwnął głową. - Tak. Musisz być z niej dumny. - potwierdził własne słowa nakładając na biały talerz w smoki, ulubiony talerz Luny, jajecznicę z jajek Famidella złocistego. Czarodziejskiej wersji kury. Stworzenie to przypominało wyglądem właśnie mugolską zwyczajną kurę, gdyby nie fakt, że było koloru orchidei, zamiast grzebienia na głowie miało złotą koroną, a na końcu kupra jedno pióro do złudzenia przypominające pióro feniksa. Wabiło nim gnomy ogrodowe, na których głowach, pod długimi spiczastymi czapkami, robiło sobie gniazda. W nim składało po dwa dosyć nietypowe jajka. Jedno w jakąś scenkę, a drugie w napisy. Każde było inne i zawsze piękne, jednak najlepsze co w nich było to smak. Milion razy lepszy niż smak wszystkich mugolskich produktów. Luna i Pan Lovegood uwielbiali jajecznicę z tego przysmaku. Ksenofilius nałożył do tego dwa żółte kwiatki Grabtii zerwane z ogrodu. Przypominały w smaku mugolskie pomidory przyprawione czerwonym pieprzem i ostrą papryczką chili.
- Luna! Spóźnisz się! - krzyknął u podnóża długich kręconych schodów porośniętych mchem. Wokół obręczy kręciła się łodyga jakiegoś kwiatka, którego jednak nie było widać.

***

   Dziewczyna usłyszała głos ojca wołający ją. Wstała pośpiesznie z łóżka uśmiechając się.
- Już idę tatusiu! - krzyknęła wesoło. Podeszła do drewnianej szafy stojącej w rogu południowej ściany i wyjęła z niej czarne spodnie rurki, białą bluzkę z krótkim rękawkiem i koszulę w kratkę. Założyła to i czerwone trampki, a do tego naszyjnik, który dostała od mamy na siódme urodziny z magicznym sercem, zaczarowanym przez nią i srebrne kolczyki, prezent od taty. Wyszła z pokoju i zjechała po gałęzi zaczarowanej fasoli. Długo jej szukała, odkąd znalazła o niej wzmiankę w mugolskiej bajce, ale w końcu znalazła. Jej pnącza owinęły się po długiej mahoniowej obręczy, tworząc nową drogę dla Luny i zmiennika zwyczajnych schodów. Gdy już zjechała na sam dół i przywitała się z ojcem, przywołała zaklęciem Accio kufry.
- Na pewno nie odprowadzać cię na peron? - zapytał pan Lovegood, po raz setny blondynki jedzącej śniadanie. Ta, ze względu na pełną buzię, pokiwała przecząco głową. Ksenofilius westchnął przeciągle i wzruszył ramionami. Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał on sam.
- Może jednak? - zapytał z niegasnącą nadzieją. Luna uśmiechnęła się i przekręciła oczami.
- Tato. Na pewno sobie poradzę, nie martw się o mnie. Wrócę przecież na przerwę świąteczną, a ty jak na razie musisz się zając redakcją naszego Żonglera. Spróbuję napisać kilka artykułów. Jak coś wymyślę, to prześlę sową. - powiedziała odkładając talerz do samo myjącego zlewu. - Dziękuję tato. - powiedziała, po czym zaniosła kufry i włożyła je do kominka. Przytuliła po raz ostatni ojca.
- Będę często pisać. - szepnęła cicho. On tylko przez wzruszenie pokiwał zgodnie głową. Weszła do kominka i rzuciła garść proszku Fiuu, krzycząc ,,Peron 9 i 3/4".