piątek, 4 października 2013

23. ,,Wilki pukają do drzwi"

  
***
   W ciemnym, nie oświetlony, zaułku na Victorie Street, oddalonym od drogi głównej, tłumów i miastowego gwaru Rosewood, znikąd pojawiły się dwie postacie, praktycznie zlewające się jeden wspólny cień; kłaniający się na nogach blondyn, trzymający na rękach kruchą postać dziewczyny. 
- Nigdy nie aportowałem kogoś... - wyszeptał w próbie usprawiedliwienia swojej słabości. Luna pokiwała tylko głową. W jej lazurowych oczach czaił się podziw. Poruszyła się lekko, chcąc stanąć na własnych nogach, jednak chłopak wzmocnił jedynie uścisk. 
- Dam radę, natomiast ty, nie przejdziesz samodzielnie nawet pięciu metrów. - prychnął pomimo zmęczenia. Blondynka westchnęła ciężko. 
- Typowa ślizgońska buta... - mruknęła sennie wtulając się w zagłębienie szyi młodego Malfloya. 
   Po pół godzinnych zmaganiach z drogą, której towarzyszył im lekki deszcz oraz widmo burzy, chłopak ze śpiącą twardym snem dziewczyną na rękach, stanął przed jednym z ponurych, szarych domów; budynek był zbudowany z wyblakłej już czerwonej cegły, zasłonięte małe okiennice, oraz ciemne dachówki, będące w większości pokryte smołą. Należał do ciągu pięciu bliźniaczych konstrukcji, z których każda wydawała się niezamieszkana, choć brak świateł i jakichkolwiek dźwięków można było również zrzucić na późną porę wieczorną. 
   Draco niewerbalnie zdjął osłony z budynku, dziękując w myślach swojej dumie która nie pozwoliła mu na zastosowanie mocniejszych czarów polecanych przez wuja. Wszedł do nieoświetlonego przedpokoju, potykając się o stojak na parasole.
- Cholera... - syknął czując lekki ból w kostce - Płomyku! - mały, pomarszczony skrzat z lekkim uśmiechem na nieproporcjonalnych ustach, obrany w kawałek starej, czarnej koszuli, na prędko stawił się obok swego tymczasowego właściciela -  Przygotuj pokój gościnny obok gabinetu, rozpal wszystkie kominki oraz zaparz dzbanek herbaty, skrzacie - Malfloy wydał polecenia, po czym udał się do małego salonu, gdzie królowały różnorodne doniczki, położne w najbardziej niecodziennych miejscach oraz zajmujące większość przestrzeni. W gąszczu roślin odnalazł po omacku wysłużoną kozetkę, na której delikatnie ułożył śpiącą dziewczynę. W blasku księżyca, którego liche światło wpadało przez zabrudzone okna pokoju, ujrzał u niej skrzywienie nasady nosa, gdy stracił kontakt z jej ciałem. Mimowolnie uśmiechnął się.  
   Skrzat przybył po dłuższej chwili; był uśmiechnięty, dumny i pewny siebie - Draco zawsze go cenił, lecz jego zachowanie doprowadzało do tortur przez Śmierciożerców, którzy gardzili tą rasą magicznych zwierząt. Pamiętał sytuacje, gdy po jednej z wizyt Bellatrix Płomyk został doprowadzony praktycznie do stanu śmierci. Jedynie jeden fakt, o którym nie wszyscy wiedzieli, go uratował; skrzaty posiadają zdolność regeneracji. Ta cecha jest u nich wrodzona, jakby los uśmiechnął się do nich choć odrobinę i w ramach pocieszenia po przypisaniu dożywotnich krucjat i usługiwania swoim wygórowanym panom dał coś, dzięki czemu będą mogli choć trochę załagodzić swój ból. 
- Panie, pokój przygotowany tak jak kazałeś, kominki rozpalone. Do herbaty, Płomyk pozwolił sobie na zrobienie kolacji. - postawił srebrną, lekko zardzewiałą przy krawędziach tacę, gdzie znajdował się porcelanowy imbryk, dwie filiżanki od herbacianego kompletu, oraz talerze z różnego rodzaju kanapkami, zaczarowane tak, aby automatycznie uzupełniały braki na talerzu, do momentu zakończenia zaklęcia.
- Dziękuję, możesz już iść Płomyku - chłopak machnął ręką, skonfundowany. Nie należał do ludzi emocjonalnych i rzadko kiedy ukazywał co czuje w danym momencie.
- Chciałem jeszcze powiedzieć Panie, że Płomyk uważa uczucia za dobrą rzecz, a pan jest dobry. To nie wstyd kochać kogoś... 

***

   Luna nigdy na dobre nie umiała odnaleźć granicy pomiędzy jawą a snem. Dlatego zarówno obie scenki, jedna w której uczestniczyła i druga oglądana z perspektywy widza, były dla niej realne. Choć ta, oglądana z trybun, dla kogoś innego wydawałaby się oczywistym snem, dla panny Lovegood była niczym życie, które znała również jedynie z obrazów, i jedynie od czasu do czasu wplatywała jakiś komentarz, który i tak najczęściej był ignorowany. To było jej życie - składnia bezwartościowych obrazów, lekko szalony i zapracowany ojciec, będący ciągle w podróży, fantastyczne stworzenia, w które wiara napawała ją nadzieją na lepsze jutro. Oprócz tego nie miała żadnej ostoi w postaci przyjaciela, czy bratniej duszy. Była samotna i naiwna, podatna na ból i zranienie, nie rozumiana przez otoczenie. Dlatego też, kochała sny - odskocznie od zwyczajnej rzeczywistości, ale jednak kolejna opowieść wysnuta przez jej podświadomość zamiast uśmiechu, przyniosła niepokój.

   Czarna peleryna powiewała za mężczyzną z każdym krokiem. Jego blond włosy i alabastrowa cera stwarzały nieprzyjemny kontrast z otoczeniem, jakim była posępna Sala Balowa. Szedł dostojnie, choć szybko, wyprostowany i dumny, jedynie w jego oczach było widać pokorę i strach. Za moment miał odpowiedzieć, za nieposłuszeństwo swego jedynego syna, dziedzica rodu Malfloy'ów. 
- Lucjuszu, jednak postanowiłeś zaszczycić nas swoim przybyciem - ironiczny głos pełen namacalnego jadu sprawił, że blondyn wzdrygnął się. 
- Wybacz panie, lecz Narcyza źle się poczuła, musiałem wzywać magomedyków - gładko skłamał, przybierając obojętną maskę. Przez chwile mierzyły go przenikliwe oczy, jednak ich właściciel syknął, nie napotykając żadnych barier legimencyjnych. 
- Czy wiesz już, gdzie przebywa twój syn? - piskliwy głos Bellatriks rozległ się w sali po raz pierwszy. Wcześniej nie było jej nawet widać; stała za wysokim, postawnym krzesłem swego pana i kochanka, nie wychylając się, lecz dyskretnie obserwując dotychczasowe zajście. 
- Nie, Bello... 
- Pani, masz zwracać się do niej per Pani, zrozumiano? - warknięcie Czarnego Pana przerwało jego słowa. Zląkł się, lecz począł kontynuować. 
- Szukałem, przepytywałem jego przyjaciół, Pani, lecz nadal nie wiem gdzie jest. Wykląłem go, nie jest już moim synem... 
- Skoro tak postawiłeś sprawę, nie będziesz rozpaczać po jego śmierci, prawda, Lucjuszu? 
- Nie Panie, nie będę. Sam mogę nawet go zabić... 


***

Nathaniel zdobył nowy trop! - tryumfalny głos rozbrzmiał na zebraniu Inkwizycji. Wielki Mistrz zaciekawiony podniósł oczy, koloru ciemnego błękitu, imitującego odcień pochmurnego nieba przed burzą. Poprawił skórzany płaszcz, upewniając się, że grawerowany w imię swego właściciela miecz nadal spoczywa bezpiecznie w pochwie, przymocowanej do paska lnianej koszuli. Kiwnął głową na swojego namiestnika z którym wcześniej rozmawiał na temat kolejnej wyprawy. 
- Natychmiast wyruszamy! Niech wilki zapukają do ich drzwi! - rozkazał. W sali zrobiło się gwarno. Ruszali na kolejną akcję. 

____________________________________

Ten rozdział wyszedł może i dłuższy, ale nudny. Przynajmniej w moim mniemaniu. 
Przepraszam. Wybaczcie mi, ale nauka towarzyszy mi ostatnio od świtu do nocy :) 
Komentujcie proszę, już darujmy te pięć wymaganych komentarzy, ale postarajcie się ;*

___________________________________________________________