poniedziałek, 28 kwietnia 2014

25. Zdradziecki krąg cz.1

,,We've been surrounded, by vicious cycles
Are we truly alone?
The scars on your heart 
Are yours to atone"


***
    Bella i Tom byli szczęśliwi. Pogrążeni w swoich sadystycznych marzeniach i planach, poczynając kolejne kroki ku przygotowaniom do zbliżającej się wojny odnaleźli siebie, a następnie miłość. Tą dozgonną i prawdziwą, choć lekko podziurawioną przez morale i ubrudzoną krwią.... 
- Co zrobimy gdy to wszystko się skończy? Nie możemy zniszczyć wszystkich mugoli, a cały świat jest zbyt trudny do opanowania. Czystokrwiści są wiecznie nienasyceni, będą chcieli więcej władzy i będą wszczynać bunty. Będą próbowali cię zniszczyć - oznajmiła któregoś dnia, po jednym z zebrań śmierciożerców. Spojrzał w jej duże, ufne brązowe oczy. 
- Dobrze wiesz, że i tak nie możemy się wycofać. Jest już za późno. Jedną szansą dla nas jest wygrana, a później? A później będzie już tylko lepiej. Być może pozwolę, aby Severus z Lucjuszem zajęli moje miejsce, oczywiście bez wiedzy reszty. A my w tym czasie, moja droga, będziemy szczęśliwi. Ot tak, po prostu. Szczęśliwi jak nigdy, bez żadnego większego powodu. Na świecie nie będzie już więcej szlamu, a jedynie my, czystokrwiści. Świat będzie lepszy. Co do mugoli, wszystko jest proste. Nie wiedzą o nas, a my mamy nad nimi całkowitą kontrolę. Kilku naszych przejmie u nich prezydenturę, problem sam się rozwiąże - odpowiedział spokojnie, całkowicie pewny swych słów z dość sporą dozą arogancji. Bella była pewna, że gdyby ktoś nawet próbował przeszkodzić mu w jego działaniach niechybnie skończyłby zagryziony przez Naginni. Uśmiechnęła się i czule pogłaskała go policzku. Skrzywił się lekko, lecz nie odepchnął jej od siebie, a jedynie przyciągnął i już po chwili władczo trzymał ją w ramionach, niczym własność. Bo tym właśnie dla niego była - własnością. Rzeczą do posiadania. 

***
    Słabe promienie jesiennego słońca przedzierały się przez korony drzew w Zakazanym Lesie. Młody, czarnowłosy chłopak dziarsko omijał kolejne przeszkody, torując sobie drogę przez zawiłe konary i łodygi różdżką, rzucając bez oporów Avadę Kedravę na groźniejsze stworzenia, które mogłyby podjąć próbę ataku. Jego wzrok był pusty, a jednocześnie obłąkany. Harry Potter z pewnością nie był sobą w tym momencie. I z pewnością ten dzień nie miał tak wyglądać... 
Gdy pierwsze promienie zimowego słońca przedarły się przez ciemne chmury, wszystko wskazywało na to, że dzień Chłopca Który Przeżył będzie całkiem normalny; poranne lekcje, obiad w Wielkiej Sali z Ronem, eliksiry, które stały się o wiele prostsze dzięki profesorowi Slughornowi, zastępującym tajemniczo zaginionego Snape'a i wieczór - zaplanowana kilka dni wcześniej randka z Cho Chang, o której sama myśl wywoływała u niego dziwny uśmieszek. 
- Zapowiada się miły dzień, prawda? - zapytał radośnie Ron podczas śniadania, jedząc, ku ogólnemu zdziwieniu, kanapkę z dżemem, spokojnie i długo przeżuwając. W jego oczach błąkały się tajemnicze iskierki, których pochodzenia Harry nie mógł zdefiniować. 
- Tak, z pewnością będzie ciekawy - odparł mimochodem, nie wiedząc nawet o prawdziwości własnych słów. 
   Po śniadaniu lekcje upływały Harremu w błogiej nieświadomości zbliżających się wydarzeń. Jak zawsze myślami był daleko, choć tym razem nie wiedział, gdzie się znalazł; był to świat podobny do tego, którego znał, lecz czuł się niczym nieruchomy obraz na jednej ze ścian korytarza. Wykonywał rutynowe czynności bez zastanowienia, mechanicznie, mówił, lecz nie wiedział o czym, myślał, jednak nie rozumiał. Na lekcjach potakiwał, sprawiając wrażenie uwagi. Ale jednak. Coś miało nad nim całkowitą kontrolę, a on nawet o tym nie wiedział. 
   Słońce wznosiło się coraz wyżej, aby w końcu móc ukazać się w swej glorii. Wiatr był coraz bardziej niespokojny, choć na niebie nie było ani jednej zagubionej chmury. Mugolscy metrolodzy nazwaliby to zjawisko ciszą przed burzą, na które wskazywała dodatkowo parna, gęsta atmosfera. 
   Nadszedł długo wyczekiwany wieczór, słońce nadal świeciło nad Hogwartem, jednak coraz bliższy był już jego kres panowania tego dnia. Wiatr stawał się niespokojniejszy, a zwierzęce odgłosy milkły. Zastąpił je szum legowisk i gniazd. Czarnowłosy podążał w amoku za głosem z głowy, nie wiedząc co nastąpi za chwilę. Jeszcze tylko parę metrów... drzewa przerzedziły się, aż w końcu zanikły. Wyszedł na polanę, którą można by nazwać mianem majestatycznej, gdyby nie obecność kilkunastu osób zakłócających harmonię tego miejsca. Śmierciożercy; czarne, zamaskowane postacie, które zakładając szaty zdejmowały człowieczeństwo, często jedynie jego resztki, wieszając w szafie niczym domowy szlafrok. Wszyscy ustawili się w półkręgu, który został zamknięty wraz z przybyciem Pottera. Naprzeciw niego wyszły dwie postacie - potężny, jako jedyny nie mający maski Avery oraz Cho, na której widok nieświadomy chłopak uśmiechnął się i bezwiednie wyciągnął dłoń. Jego wybranka jednak wygięła usta w niewdzięczny grymas. 
- Imperius to był doskonały pomysł. Możesz kazać mu skoczyć z mostu, powiesić się, lub rzucić na siebie samego Avadę i nie mieć go nawet na sumieniu - Avery zaśmiał się grubiańskim głosem. Cho spojrzała na niego z obrzydzeniem; nigdy nie przepadała za nim i jego gadatliwością. Nawet w czasie akcji nie umiał powściągnąć języka, przez co często wpadała w furię. Jedynymi, którzy znosili go ze spokojem byli Snape i Rookwood. 
- Naprawdę myślisz, że obchodzi mnie czyjkolwiek los? Sumienie! - prychnęła niczym rozjuszona kotka - to dobre dla słabych ludzi! Też mi coś... - Avery pomimo pogardy w głosie dziewczyny nie zrezygnował ze swej wesołości. Po raz kolejny miał rzucić lekko wyświechtany dowcip gdy odgłos przypominający przelot stada kruków przeciął powietrze. Na niebie nagle pojawiły się ciemne, ponure smugi, które zaczęły powolnie kształtować się i przyjmować formę postaci o proporcjach i budowie niebezpiecznie zbliżonej do dementora. Od postaci emanowała energia, którą zebrani zdawali się dosłownie chłonąć; odrzucili głowy od tyłu a na ich twarzach pojawiły się wyrazy ekstazy i szaleństwa. Postać nabierała ludzkich kształtów a poświata wokół niej zanikała. Po chwili na ziemię zstępował on - Lord Voldemort w swej ludzkiej postaci, o ciemnobrązowych oczach i czarnych, gęstych włosach. 
- Harry Potter... cóż za cudowne znalezisko! Kto nim manipuluje? - obrzucił zebranych uważnym spojrzeniem. Do przodu wyszła dumna i wyprostowana Cho Chang. Na jej twarzy gościł uśmiech, a w oczach samozadowolenie i poczucie sukcesu. W myślach już widziała minę swego ojczyma, który ma ją za nic - ,,ciekawe co powie na wieść o sukcesie swej córusi?", zaśmiała się gorzko. Ból uderzył niespodziewanie. Poczuła jak płonie od środka. Niewidzialny ogień trawił ją od wewnątrz pozostawiając po sobie zgliszcza trudne do ugaszenia. Z jej ust wydostał się przeraźliwy okrzyk godny człowieka obdzieranego ze skóry według średniowiecznych tortur. Choć wszystko trwało zaledwie dwie minuty czuła się jakby leżała na brudnej ziemi zwijając się z bólu godzinami. Cruciatusy były łatwe do rzucania, jednak trudniejsze do zniesienia... 
- Zapamiętaj na zawsze, moja droga, że to ja jestem tutaj od wydawania poleceń. Nie działacie na własną rękę. Działacie w moim imieniu i nawet jeśli polega to jedynie na zabijaniu i grabieżach macie je godnie reprezentować - syczał - jeśli kiedykolwiek będziesz jeszcze chciała zadziałać na własną rękę zginiesz. Rozumiesz? - pokiwała głową co przyjął z aprobatą wracając do swego wesołego uśmiechu. 


____________________________________________________

Brak rozdziałów, brak komentarzy. Brak mnie i Was. Czy blog umiera? Mam nadzieję, że nie. Mam zamiar zacząć znów pisać regularnie, jednak potrzebuję jeszcze dwóch - trzech tygodni na poprawę ocen i uporządkowaniu wszystkiego, w tym spraw blogowych. Ale mam nadzieję, że spodoba się Wam pierwsza część tego rozdziału :)