sobota, 30 marca 2013

Sowa 1.

Wybaczcie ten przerywnik - rozdział 'się piszę' i zostanie opublikowany w poniedziałek, a ja chciałam Wam złożyć życzenia. :) Trochę żartobliwe, no ale naprawdę nie umiem składać życzeń. 

Zdrowia, takiego jak ma Hagrid, 
Szczęścia, niczym te Huncwotów przy szkolnych wybrykach, 
Uśmiechu, abyście szczerzyli się jak Dumbeldore 1 września, 
Optymizmu, takiego jak ma Luna, 
Mądrości, żeby dorównać Hermionie, 
Miłości, jak Snape'a do eliksirów, 
Przyjaźni, jak ta między Świętą Trójcą, 
Pieniędzy, niczym fortuna Malfloy'ów, 
Weny, niczym Bella przy torturach, 
Rodziny, tych więzów rodzinnych jak z Nory, 
Nosa do przygód, jak nos pani Norris do wybryków, 
Zabawy, niczym Voldemort podczas wojny
Uroku, tego Lockhart'owskiego.

Ogólnie wszystkiego najlepszego! :) 

                                                                             ~Życzy Autorka tego bloga ~ Kinga. 




sobota, 23 marca 2013

13. Sala balowa Malfloy Manor.

   ***
   Draco Malfloy gorączkowo przeszukiwał wzrokiem ulice Hogsmeade; śmierciożercy wycofywali się po deportacji aurorów. Chłopak miał nadzieję, że nie ujrzy wśród ciał poległych bladej, proporcjonalnej twarzy owianej pasmami jasnoblond włosów z wiecznie założoną za ucho różdżką. Odetchnął w duchu z ulgą, gdy jej nie znalazł. Tak, miał do niej żal, znienawidził ją za zabawę swoimi uczuciami. Zabawę którą odkrył po spotkaniu na szkolnym korytarzu Hogwartu w objęciach McLaggena. Owszem, słyszał na szkolnych korytarzach plotki na temat Luny, lecz nigdy w nie nie wierzył. Nie mógł, spędzając przerwy na wspólnych tajemnych schadzkach, długich rozmowach i wieczornych spotkaniach. Sądził, że odnalazł w końcu ten jeden, radosny promyczek w szarej codzienności ubarwionej jedynie przez szkarłat wojny. Że ona jest jego promyczkiem. 
   Mimowolnie uśmiechnął się na jej wspomnienie, po czym próbując ukryć ślady słonych łez poruszał się bezszelestnie wśród trupów; Zakon nie dostrzegł go z racji rzuconego zaklęcia Kameleona. Nawet w takiej sytuacji był o dwa kroki do przodu. 
   Poczuł znane pieczenie na lewym ramieniu - skrzywił się lekko po czym z ciężkim westchnięciem zniknął pozostawiając po sobie delikatny, czarny pył unoszący się jeszcze przez kilka sekund, aby potem znikł porwany przez bezlitosny wiatr. 

***
   Po chwili stał przed Czarnym Panem. Skłonił się w powitaniu, nie ważąc się podnieść oczu. Czekała ich kara za nieudaną akcję. Wiedział to. Nieważne ile osób by nie zabili - każdą sumę poniżej tysiąca Voldemort komentował gniewnym prychnięciem i cruciatusami dla każdego, kto uczestniczył w danej akcji. Większości ataków dowodziła Bella lub Severus, a więc to do nich wędrowała największa część czarno magicznych zaklęć - pierwsza przyjmowała karę z niemą czcią i namaszczeniem, a drugi cicho z pokorą za którą ukrywał nienawiść i upokorzenie. 
   Czarny Pan kazał mu powstać po czym, ku zdziwieniu nie tylko jego, usiąść obok siebie, na miejscu równym Mistrzowi Eliksirów, nieobecnemu przy dużym mahoniowym stole, i na pozycji wyższej od zajmowanej przez swego ojca Lucjusza. 
- Mój drogi Draconie, mamy dla ciebie pewną niespodziankę. Prezent, którym będziesz mógł się pobawić i udowodnić swoją wierność. - Voldemort zasyczał; każde jego słowo ociekało jadem, mówił powoli, podnosząc tym wagę swych słów. - Ale najpierw, musimy wyjaśnić pewną sprawę! - zaakcentował przedostanie słowo mocno i wyraźnie, kładąc na nie nacisk. Rozejrzał się gniewnie swym lodowatym, pozbawionym uczuć wzrokiem po twarzach zebranych. Z szeregu wyszedł do przodu Glizdogon, szara postać, mało znacząc poplecznik swego Pana, tchórzliwy, nie mający honoru i mogący zmieniać nieskończenie wiele razy strony po to, aby przetrwać. 
- Panie, to nie nasza wina, o łaskawy! To Bella, panie, to ta nieposłuszna... - zaczął swój wywód mający na celu uniżenie śmierciożerczyni, jednak nie wiedział, że nie powinien był zaczynać tego kruchego tematu. 
- Dosyć! Crucio! - potężny bas czarodzieja rozniósł się po sali balowej Malfloy Manor, odbijając echem od purpurowych ścian pokrytych częściowo boazerią. W oczach mężczyzny czaił się gniew oraz chęć zemsty. Czuł wzbierającą w nim falę nienawiści oraz chęci mordu. Nie analizował zaistniałej sytuacji, nie myślał, po prostu krzyknął. - Avada Kedrava! 

***
   Bella stała w ostatnim rzędzie ludzi Voldemorta, z nisko schyloną głową, przygarbiona pod ciężarem poczucia winy i bezradności. Nie wychylała się do przodu; czekała cierpliwie na wywołanie, aby ponieść pokutę za nieposłuszeństwo. 
   Nie protestowała gdy Peter zgłosił ją; każde napomknięcie o czyimś błędzie było wychwalane przez Pana, a osoba o której była mowa ponosiła srogą karę. Dlatego też ze zdziwieniem zareagowała na gniew Voldemorta. Jego sługa wykonał poprawnie raport, powinien zdobyć nowe miejsce na spotkaniach lub być obsypany złotem. Tym razem jednak dostał śmierć w nagrodę, a Bella patrzyła oniemiała na swego własnego Boga. Czuła, jak poznaje jego kolejne oblicze, a jej uwielbienie do niego rośnie z każdą chwilą. 
   Musiała jednak przyznać się do błędu. Sama była niezadowolona z dokonań podczas tej akcji. Była gotowa zadać karę nawet samej sobie. Wystąpiła z szeregu; wszyscy rozstępowali się przed nią wiedząc co będzie dalej. 
- O Panie, wybacz mą odwagę lecz muszę to powiedzieć. To moja wina. Powinnam była lepiej zadbać o szczegóły... - kiedy chciała rozpocząć rozważania na temat swej impulsywności, otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. 
- Mentalne Silencio Bello - czarna postać krążyła wokół niej, niczym sęp czekający na ostatnie potknięcie ofiary. - Wszyscy wyjść! Możecie już odejść! Draconie - zwrócił się  nastolatka o włosach tak jasnych, że prawie białych - masz przyjść jutro, dostaniesz wezwanie, gdy twoja niespodzianka będzie wystarczająco... gotowa. - chłopak skinął głową, mając nadzieję, że Czarny Pan nie zauważy drżenia jego ciała. Bał się, odczuwał to dziwne ludzkie uczucie. Wyszedł jednak z podniesioną głową, jak przystało na czystokrwistego arystokratę. 
   W dużym pomieszczeniu sali balowej Malfloy Manor pozostał jedynie Voldemort ze swą poplecznicą Bellatrix. 

_______________________________________

Ojej, ani to długie, ani ciekawe i kurde po czasie... -.-'' 
Ale uśmierciłam pierwszą, i nie ostatnią, osobę. ^^ 
Tak, był mały, czasowy poślizg, mam nadzieję, że wybaczycie. 
Ech, dwie osoby (którym ogroomnie dziękuję ;*) skomentowały ostatni rozdział, plus jeden komentarz nijaki, który ukazał się pod wszystkimi najnowszymi notkami na każdym z moich blogów. :c 
No nic, wiosna (ta, taka wiosna, że choinkę idę ubierać na święta) przyszła, 
to może dawni komentatorzy i czytelnicy obudzą się ze snu zimowego i będą coś po sobie zostawiać. :) 
Chciałam także poinformować, o otwarciu przeze mnie nowego bloga 
na którego serdecznie zapraszam. ;p 
Zostawiajcie też w sowiarnii adresy swoich blogów, 
z chęcią wejdę. :) 
______________________________________________________________

piątek, 15 marca 2013

12. Severus Snape.



***
   Severus Snape uczestniczył w akcji Hogsmeade. Musiał, był to jego obowiązek, który wykonywał jako Śmierciożerca i członek Wewnętrznego Kręgu. Ale nie mógł zabijać; do tego zobowiązywała go przysięga wieczysta złożona Dumbeldor'owi i bycie jednym z Zakonu. Rola szpiega nie jest łatwa. Pomyślał z goryczą. Miał już tego dość, jednak nie mógł rozmyślać nad swoim życiem, a raczej jego imitacją, wtrącił natarczywy głosik w głowie, podczas rzucania kolejnych drętwot na pierwszorocznych. Niewerbalne wypowiadanie zaklęć, przerwał mu ostry, wysoki krzyk bólu i rozpaczy. Każda komórka jego ciała, odmówiła posłuszeństwa. Chciał biec, pomóc jej, jednak mięśnie protestowały; osunął się bezwładnie na ziemię. Krzyk nie ustawał. Podjął jeszcze jedną próbę - udało się. Biegł z niebywałym tempem. Mijał i przeskakiwał ciała pozbawione ostatniego tchnienia życia, jak i tych jeszcze do odratowania. Nic się nie liczyło, choć tego nie rozumiał. 
   Dobiegł na miejsce. Nad bladą, wijącą się w agonii postacią z burzą rozwichrzonych, brązowych loków krążyła wysoka, dumna postać Lucjusza Malfloy'a. 
- Sectumsempra! 
- Expelliarmus! - głęboki baryton Mistrza Eliksirów, zmieszał się z bezbarwnym głosem Lucjusza. Pomarańczowy, lekko złoty, promień Snape pozbawił różdżki Malfloy'a. 
- Crucio! - Snape krzyknął kolejne zaklęcie. Blond włosy czarodziej upadł na ziemię wijąc się w agonii oraz krzycząc. Snape uśmiechnął się mściwie, z ruchu warg Lucjusza dało się odczytać ,,zdrajca" skierowane do mistrza eliksirów. 
- P... profesorze... - słaby głos Hermiony, przeraził Severusa, który ze złością i bezradnością zauważył obfite krwawienia z głębokich, ciętych ran. Zaklął szpetnie pod nosem, po czym ukląkł przy dziewczynie spoczywającej w kałuży własnej krwi. 
- Granger, do cholery, masz nie umierać! To jest rozkaz, słyszysz?! - zaczął krzyczeć, biorąc ją najdelikatniej jak umiał na ręce. Przypomniał sobie o zaklęciach tamujących krew. Rzucił je prędko, po czym teleportował się z cichym pyknięciem, do św. Munga. 

***

   Czarne szaty śmierciożercy i bezwładna postać przewieszona przez ramię osoby w nie  ubranej, nigdy nie oznaczały nic dobrego. Luna, co prawda, nie zobaczyła ani osoby, ani twarzy poplecznika Voldemorta, jednak postanowiła zareagować. Gdy dobiegła jednak na miejsce, usłyszała jedynie pyknięcie; na ziemi jednak leżał człowiek, mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, spoczywający w kałuży krwi. Wyjęła za ucha różdżkę, dotąd posługiwała się jedynie refleksem i cudem unikając klątw po drodze, nie wiedziała co do końca się stało, jednak zamieszanie nie pozwalało jej nad tym rozmyślać. 
- Nic panu nie jest? - podeszła bliżej, instynkt nakazywał jej odejść, jednak sumienie na to nie pozwalało. Uklękła przy ofierze, ujrzała białe, znajome włosy. 
- Nie ma Granger, ale Lovegood to też coś... - zanim zdołała krzyknąć, ktoś zakneblował jej usta i rzucił cruciatusa. Poczuła silne ręce oplatające jej własne, a później była już tylko ciemność i okrutny ból... 


*** 

   Lekarze odbywający dyżur tego popołudnia w św. Mungu nie mieli chwili westchnienia. Wojna zbliżała się, a placówka była tego najlepszym przykładem. Było zupełnie tak, jak przed I Bitwą; ataki śmierciożerców, nowe klątwy, ofiary i dziwne przypadki medyczne, duża ilość samobójstw, trwałych okaleczeń i zgonów. 
   Emma Week ze zdziwieniem przetarła oczy; w bramie pojawił się ktoś ubrany w, tak zwane, szaty śmierci. Niósł coś na rękach, szybkim krokiem dotarł do niej. 
- Możesz jej pomóc, a nie gapić się na mnie jak na Merlin wie kogo?! - warknęła nieznana kobiecie postać. Severus powoli tracił resztki pozostałych mu nerwów. Emma wpatrywała się w niego jeszcze przez kilka sekund, za nim dostrzegła spoczywającą na jego rękach młodą dziewczynę; jej ciało było skulone, przyciśnięte mocno do ciała mężczyzny instynktownie  jak do wybawcy, obrońcy, na skórze miała głębokie rozcięcia, siniaki oraz ślady okaleczeń. Była brudna, a jej ubrania były całe we krwi. Miała burzę rozwichrzonych, zbuntowanych loków i cierpienie wymalowane na twarzy. Mimo to była widocznie spokojna. Oddycha na tyle miarowo, na ile pozwalały jej obrażenia. 
- Proszę położyć ją tu. - Emma wydała rozkaz mężczyźnie, którego poznała dopiero po dłuższej chwili - słynny, hogwarcki Mistrz Eliksir. Ku jej zdziwieniu po wszystkich usłyszanych plotkach na jego temat, wykonał polecenie bez zbędnych komentarzy, błyskawicznie, kładąc dziewczynę na leżance delikatnie, starając się nie sprawiać jej dodatkowego bólu. Lekarka przywołała do siebie potrzebne eliksiry, po czym rzuciła czary rozpoznawcze jednocześnie zastanawiając się, co też znowu mogło się stać. Po chwili do jej różdżki wróciły impulsy rozpoznawcze, dając jej diagnozę choroby. 
- Dwa złamane żebra, rozległe obrażenia wewnętrzne, które spowodowały w skutkach krwotok, na szczęście zatamowany, osłabienie, gorączka, rozległe rany cięte oraz duża liczba skaleczeń i urazów. Myślę, że powinna z tego wyjść, jednak jej organizm jej skrajnie wycieńczony, istnieje prawdopodobieństwo zakażenia w ranach, a to, nie oszukujmy się, mogłoby ją zabić przy tym stanie zdrowia. - jej głos był cichy, lecz sens słów obijał się o świadomość Severusa z ogromną siłą. - Może lepiej pan usiądzie? - kiwnął jedynie głową, po czym usiadł na najbliższym krześle przy swojej uczennicy. Zapowiadała się długa noc i walka o zdrowie Hermiony, a on musi zacząć walczyć z myślami i uczuciami... 


***

_____________________________________________

Rozdział dłuższy od poprzedniego, jednak to jeszcze nie jest ta długość, która powinna być. 
Wątek porwania i atak na Hogsmeade będą kontynuowane w następnym rozdziale,
musiałam to jakoś rozłożyć. ;p 
Mam nadzieję, że się podoba i napiszecie w komentarzach Wasze opinie. 
^^ 
Pozdrawiam. :)

_____________________________________________________

piątek, 8 marca 2013

11. Hogsmeade.


***
   Ulice Hogsmeade były zatłoczone przez uczniów Hogwartu i ich opiekunów; w czasach wojny Dumbeldore wysyłał na każde wyjście przynajmniej dziesięciu nauczycieli. Luna szła szybko, czując ciężar dłoni McLaggen'a na swoim biodrze, którego chciała się jak najszybciej pozbyć. Chłopak posuwał się do coraz to bardziej śmiałych zachowań względem dziewczyny. 
   Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach przepychania się w tłumie, znaleźli wolne miejsca w Trzech Miotłach. Luna cudem wybłagała, aby miejscem spotkania nie była herbaciarnia u Madame Puddifoot; zbytnio lubiła to miejsce. 
- Co dla ciebie, słonko? - zapytał dosadnie przesłodzonym tonem. Lovegood wywróciła dyskretnie oczami, jednak odpuściła sobie komentowanie jego zachowania. To będzie dłuuga 'randka' stwierdziła w myślach. 
- Poproszę kremowe piwo. - powiedziała, jednak poczuła nieodpartą chęć na solidną dawkę Ognistej. Starała się zignorować tę pokusę. Chłopak odszedł do baru, aby złożyć zamówienie. Po drodze wpadł na przestraszonego krukona z czwartego roku, wyzywając go przy tym dosadnie; powodem jego potknięcia było odwrócenie się po raz setny, aby mrugnąć do towarzyszki kolejny raz. 


***
   Harry wszedł do Miodowego Królestwa z zamiarem kupienia kilku tabliczek czekolady; dementorzy atakowali go coraz częściej, więc kończyły mu się powoli zapasy tych słodyczy. Wszedł do budynku - od wejścia powitał go zapach lukrowych smakołyków, fantazyjnych polew w różnych smakach, oraz delikatny, acz mocny powiew likierów owocowych. Potter oddychał głęboko, wciągając kuszące zapachy nozdrzami. 
- Och, Harry, jak miło cię widzieć! - znikąd pojawiła się przy nim delikatna postać Cho Chang. Dziewczyna uśmiechała się do niego nieśmiało, mrugając przy tym niczym od niechcenia sztucznymi rzęsami, pociągniętymi tuszem dla nadania im choć odrobiny realizmu. Harry mimowolnie uchylił usta i przez kilka sekund wpatrywał się w Cho z ubóstwieniem. Po chwili jednak, opamiętał się; obraz Ginny przysłonił nawet pannę Chang. Prawdziwa miłość, nie może się równać z zauroczeniem. 
- Cho! - próbował udawać entuzjazm. - Stało się coś? - ton jego głosu planowo miał zabrzmieć miło, jednak wyszedł lekko niegrzeczny. Nastolatka spąsowiała lekko na twarzy; Harry'emu wydało się to sztuczne. 
- Widzisz, bo... dzisiaj jest dwudziesty lutego. Moje urodziny. - widząc niezrozumienie chłopaka szybko dodała znaczenie tej daty. - I zawsze spędzaliśmy je wspólnie z... Cedrikiem. Jednak, jak wiesz później z tobą, a teraz? Nie mam z kim i pomyślałam sobie, że może moglibyśmy powrócić do starych zwyczajów i poszlibyśmy do herbaciarni, lub na spacer? - łzy, jakie pojawiły się w jej średniej wielkości oczach koloru ciemnego brązu na wspomnienie Cedrika zostały zastąpione niemym błaganiem. Chłopak próbował odwrócić zażenowany wzrok i nie ustąpić jej prośbie' przypomniał sobie o dwóch latach spędzonych wspólnie z Cho w jej ulubionym miejscu w Hogwarcie - w zachodniej wieży, należącej do jej domu, Ravenclawu. Wspólne chwile tam spędzone, śmiechy, pocałunki. 
- Dobrze Cho... - westchnął ciężko pod naporem wspomnień. Rozentuzjazmowana młoda krukonka chciała zarzucić mu ręce na szyję i uściskać; odsunął się szybko przytrzymując jedynie w pasie, aby ochronić przed możliwym upadkiem. - Ale, pamiętaj, jestem z Ginny i nasze spotkanie - chciał mówić dalej, jednak ku jemu zdziwieniu dziewczyna roześmiała się; odrobinę gorzko, jednak dobry słuchacz mógł wykryć nutkę drwiny i ironii. 
- Tak, wiem, nie będzie nic znaczyło. Takie przyjacielskie spotkanie, bez żadnych konsekwencji. - Harry mimowolnie zadrżał jednak odrzucił prędko od siebie myśli, jakie przyszły mu do głowy. Wcale nie powiedziała 'przyjacielskie' z jadem, idioto! Jesteś przewrażliwiony! Próbował zagłuszyć irytujący głosik w jego głowie, mówiący mu aby jednak odwołać spotkanie, własnym, mentalnym krzykiem. Ku swojemu zdziwieniu pomógł mu w tym inny. Bardzo podobny do krzyku przerażenia i bólu Hermiony Granger... 


***
   Bellatriks Lestrange klęczała przed swoim Panem; miała nisko pochyloną głowę, nie podnosiła wzroku i cała jej postawa świadczyła o najwyższym oddaniu i szacunku. 
- Czar willi zadziałał, panie. Dziewczyna zaciska już na nim pięści w żelaznym uścisku. Za niedługo powinien być już całkowicie pod jej urokiem. - zaśmiała się cicho, acz pewnie i głęboko. Voldemort również; jego śmiech był ciężki, praktycznie wyczuwalny ciężar drwiny zawisł w powietrzu. 
   Do sali balowej Malfloy Manor, tego czasu stanowiącej centrum organizacji Śmierciożerców, wpadł zdyszany Crabbe Senior. Podbierając się jedną ręką o mosiężne, dekorowane starannymi, złotymi zdobieniami drzwi, a drugą trzymając na boku, co mogło sugerować kolkę, wydyszał. 
- Panie, Dołohow i Crouch zaatakowali Hogsmeade! Zwyciężają, trzeba im pomóc! - mimo widocznego zmęczenia długim biegiem, twarz mężczyzny wyraźnie rozjaśniała ze szczęścia, którego nawet nie próbował ukrywać. Voldemort zaklaskał uradowany w dłonie, a z ust Belli wydobył się tłumiony, jednak usłyszany przez Czarnego Pana pisk; zażenowana spuściła wzrok, jednak najchętniej odtańczyłaby w tym momencie taniec zwycięstwa. 
- Ależ Bello, możesz nawet śpiewać jeśli odczuwasz taką potrzebę. To cudowna wiadomość, jest powód do świętowania. - Riddle uśmiechnął się do swojej najwierniejszej poplecznicy z niemal czułością; zawsze fascynowała go jej wręcz dziecinna radość z najmniejszego zwycięstwa i pokora z jaką odbierała cruciatusy za popełnione błędy. Ją karał jednak zawsze najmniej. Miał do niej sentyment, którego nie umiał się pozbyć nawet w największym szale gniewu. - Crabbe, na co czekasz? Sam mówiłeś, że należy im pomóc. - oznajmił chłodno, wymawiając słowo 'pomoc' z najgorszą pogardą. - Zwołaj innych i tam idźcie. Macie zabić jak najwięcej, ale w razie spotkania kogoś z Listy... z resztą, powinieneś znać procedury! - zaśmiał się oschle. Dość gruby mężczyzna, pierwowzór swego syna Vincenta, ukłonił się nisko unikając wzroku Voldemorta, po czym z cichym ,,Tak Panie" wycofał się. Bellatriks chciała uczynić to samo, jednak została zatrzymana przez Toma gestem ręki.
- Nie Bello, ty zostaniesz. - powiedział, po czym wyszedł walcząc ze swoimi myślami i uczuciami. Po drodze napotkał jakiegoś nowicjusza; zanim blondyn zdążył wykonać chociażby ukłon, dostał zieloną wiązką Avady. Voldemort rozprostował ręce z głuchym, pojedynczym trzaskiem. 
- Od razu lepiej... - powiedział, choć w pobliżu nie było nikogo, kto mógł go usłyszeć. 


***
_____________________________________

Znowu dość krótko, ale mam nadzieję, że przybliżyło to choć trochę akcję. 
Po woli zaczepiam się o wątek, który już 'wplotłam'. :D 
Harry i Cho - oj tu się będzie działo, i od razu mówię - nienawidzę Cho
i na pewno nie będzie to pozytywna postać. xD 

_____________________________

piątek, 1 marca 2013

10. Wezwania.

                                                                
                                                                                       [muzyka].
                                                                    
 ***
   Kolejne dni mijały, noce przynosiły już tylko ulgę, lecz właśnie to wcześniejsze godziny można było zaliczyć do koszmarów; wojna zbierała obfite plony, ponury Kosiarz żniwa. 
   Luna z uśmiechem zaobserwowała, że ludzie zaczynają ją akceptować. Poniektórzy szanować, inni lubić a jeszcze inni ufać; większość jej nowych znajomych można było przypisać poniekąd Żonglerowi; odkąd poplecznicy Voldemorta zaczęli kontrolować informacje podawane przez Proroka Codziennego jak i Wieczornego, gazeta pod redakcją jej ojca stała się jedyną ostoją prawdy w czarodziejskiej prasie. Zaufanie jakim darzyli go spadło na nią w Hogwarcie. W tych, jakże trudnych, czasach zaufaniem darzyło się jedynie persony naprawdę uczciwe i dobre - schlebiało jej to oczywiście, jednak wiedziała, że nie zasłużyła sobie, nie zrobiła nic szczególnego, nie wyróżniła się niczym specjalnym. 
   Pewnego dnia miała już dość; Cormac McLaggen, chwytający się popularności niczym boi ratunkowej brunet, o przenikliwym, zielonym spojrzeniu i nieposiadający ani krzty dobrych manier, zaprosił ją do Hogsmeade za pośrednictwem Ginny, która nie świadoma zgodziła się w imieniu przyjaciółki. Zbliżał się ów feralny dzień terminu 'randki'. 
   Słońce grzało mniej wesoło, a trawa była mniej zielona dla Luny; choć starała sobie wyobrażać, że idzie z kimś innym nie mogła z siebie wymusić choć cienia uśmiechu. Ktoś? Kogo ty oszukujesz, znasz nawet jego imię i nazwisko! Szeptał natarczywy głosik w jej głowie. Próbowała go od siebie odgonić, jednak powoli zaczynała akceptować swoje uczucia - z Draco łączyły ją coraz lepsze stosunki, chociaż dla niej to było wciąż za mało. Chciała czegoś więcej niż przyjaźń i powoli, lecz wyraźnie, to do niej docierało uderzając w nią niczym zwarty strumień zimnej wody pod prysznicem. Tak jak tamtego wieczora... Wspomnienia natarły na nią z ogromną siłą. Każdy detal zapamiętał się w jej umyśle z precyzją. 
   Po obudzeniu się z koszmaru, poszła do jednej z łazienek prefektów*, aby spędzić resztki snu z powiek za pomocą oczyszczającego prysznicu. Skończyło się na delikatnym, ale subtelnym pocałunku. Ot tak, po prostu. To szalone! Z uśmiechem skwitowała to wspomnienie; jego ciepłe, miękkie usta, na jej własnych... 

                                                                         ***
   Severus Snape przygotowywał wywar żywej śmierci dla Dumbeldora, gdy poczuł irytujące i moce pieczenie na lewym przedramieniu. Spojrzał na nie; mroczny znak odznaczał się swą czernią na jego bladej skórze, wokół znaku powstała czerwona, cienka obwódka. Wezwanie. 
Mechanicznie, niczym zaprogramowana maszyna, sięgnął do jednej z kieszeni czarnych, bawełnianych szat; była tam różdżka, a otwór był zaczarowany tak, by mógł ją pomieścić. 
- Accio maska i szaty śmierciożercy... - szepnął zrezygnowany. Przed oczami miał wspomnienie ostatniego spotkania z Czarnym Panem oraz wszechobecny ból. Czuł go jeszcze do dzisiaj. A to wszystko przez tego idiotę Carrow'a. Zapinając rząd pokrytych smoczą skórą guzików, rozmyślał nad głupotą swego 'przyjaciela' z Kręgu Wewnętrznego - Amycusa. Podczas ich wspólnej akcji, której dowództwo Voldemort powierzył w ręce Mistrza Eliksirów, po drodze do wyznaczonego miejsca jakim miało być ministerstwo Carrow wraz z kilkoma innymi napadli na pobliską wioskę mugoli, zabijając, stosując przemoc a końcowo podpalając ją i mieszkańców. Z pewnością byłoby to im wybaczone - kolejni gorsi zniszczeni, lecz pod koniec ich 'wypadu' pojawił się Zakon Feniksa. Severus musiał walczyć na dwa fronty. Tak jak zawsze. Zły po obu stronach. Pomyślał z goryczą, której irytujący smak czuł prawie na końcu języka. Zakładając białą maskę na wykrzywioną z niesmakiem twarz, zniknął z cichym pyknięciem. 

                                                                           ***
   Draco Malfloy musiał uczestniczyć w zebraniach śmierciożerców w Malfloy Manor. Miał ku temu dwa, bardzo przekonujące powody. Po pierwsze - Voldemort wybrał sobie jego dom, na miejsce owych spotkań. Po drugie - obecność była obowiązkowa, a za przeciwstawienie się temu punktowi niepisanego regulaminu groziła kara śmierci w najgorszych, możliwych męczarniach. Drugi powód najbardziej do niego przemawiał. 
   Chłopak po raz kolejny spojrzał w lustro; odbicie w nim przedstawiało młodego, przystojnego czarodzieja. Miał stalowo niebieskie oczy, lekko podkrążone i napuchnięte przez nieprzespane noce, jasne, prawie białe włosy zmoczone przy czole przez wodę oraz niebotycznie potargane. Draco ubrany był w szaty śmierciożercy - długi, czarny płaszcz z wykończeniami ze smoczej skóry oraz spodnie z pojedynczymi wstawkami uzyskanymi z druzgotka. 
   Spojrzał na siebie jeszcze raz z odrazą i wyszedł z łazienki prefektów. Czekała go kolejna długa noc ze świadomością, że robi coś okropnego i pozbawionego choć krzty logiki i współczucia. Ze świadomością, że jest potworem...

                                                                               ***
   Luna była już gotowa do wyjścia; ubrana w pomarańczowe, mugolskie spodnie, białą lekko elegancką bluzkę z krótkim rękawkiem i uczesana w warkocz z którego pojedyncze pasma uciekały opadając jej swobodnie na twarz, czekała przed swoim dormitorium.
   Zza pobliskiego rogu wyjawiła się postać; McLaggen wręcz emanował pewnością siebie na kilometr. Podszedł do niej z niebotycznym uśmiechem na ustach, wyciągając dłoń i, bez wyraźnego pozwolenia, chwytając jej rękę i zaciskając ją mocno. Próbowała się wyrwać, jednak chłopak trzymał ją mocno. Zrezygnowana westchnęła ciężko, po czym nie zapominając o jakichkolwiek manierach, kiwnęła towarzyszowi głową na powitanie. Cormac uśmiechnął się jeszcze bardziej i nie zważając na protesty pocałował ją gwałtownie w policzek. 
   Całą scenkę widział blond włosy chłopak ukryty za zaklęciem kameleona... 

                                                                                ***


              ___________________________________________________

*Chodzi tu o wspomnienia z rozdziału ósmego, oczywiście. 
^.^ 
Tylko, że opisałam tam... część historii. 

____________________________

Rozdział mam nadzieję, że się podoba. Dłuższy od ostatniego i bardziej 'treściwy'. 
Przepraszam, że ostatnio nie odwiedzam Waszych blogów, ale nauka. 
______________________________________________________